Postanowiliśmy wrócić do naszych stad. Dość długo nas nie było. Rozmowa wcale nie okazała się straszna. Była co prawda spinka, ale doskonale się rozumieliśmy. Co prawda nie znamy się od jednego dnia. Byłem zażenowany, że tylko jedna wataha chciała mi pomóc. Wiadomo kogoś trzeba wybrać. Rozumiałem to i nie martwiłem się.
Nasze watahy doskonale się dogadywały, jednak do czasu. Wracając do stada usłyszeliśmy krzyki.
-O nie, zaatakowali nas gdy nas nie było? -Wykrzykneła Verna.
-Nie to nie możliwe, nie byliby zdolni do tak haniebnego posunięcia... -Zasmuciłem się, na myśl przyszła mi Aniel i jej połyskujące szmaragdowe oczy.
Pobiegliśmy tak szybko jak tylko się dało. Zastaliśmy nasze watahy walczące. Spojrzałem na Verne pytająco. "Co się dzieje" pomyślałem. Bałem się, że przegramy nie z Watahą Zimy lecz z własnymi słabościami.
-Co tu się dzieje? -Warknołem wydobywając strugę ognia z pyska.
Reszta stada nagle zamilkła, uspokoili się. Patrzyli na mnie dziwnym wzrokiem. Dopiero teraz zrozumiałem, że się wygłupiłem. Byli żądni ćwiczeń, nie przelewu krwii między sobą. Ucieszyłem się. Verna zaczeła cicho chichotać. Stałem zawstydzony nie wiedząć co robić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz